czwartek, 30 maja 2013

Opowieść Gotycka, ROZDZIAŁ II

Rozdział II.

-No dalej ,ty gówno! Przynoś!
- Ojcze! Proszę! Ja nie chciałem upuścić!
-Ojcze?! Przynieś gołymi rękami albo zmuszę cię żebyś gębą to przywlókł bękarcie! Oszczałeś się?! Ty tchórzliwe ścierwo! I Ty śmiesz mówić do mnie jako do ojca?! Nie wiesz po co ci zawartość portek? To może jak przyniesiesz coś upuścił pozbędziemy się ciężaru?


Powiew zimnego powietrza ochłodził czoło i zaszczypał w otwarte oczy niedawno śniącego. Zimna noc objęła we władanie komnatę bez okien. Henry von der Stalker powstał z łoża. Rzucił kątem oka na zaczerwienienia na młodym ciele, które spało jeszcze chwilę temu tuż przy nim.
-I jak się czujecie mój mości Manfredzie? Nic nie odpowiesz? Czyli dobrze jak co noc mój zacny druhu?
Manfred czekał w pokoju nim pan zdążył się zbudzić. Podszedł do "druha" Stalkera, nałożył nań szlafrok, podłożył pod stopy pantofle i z ukłonem cofnął się o trzy kroki. Henry ruszył do toaletki. Usiadł, sięgnął po nieskalany rysą kościany grzebień. Przeczesał do tyłu gęste, jasne jak słoneczniki włosy. Spojrzał na swoje odbicie. Delikatne niezadowolenie odbicia ukazała się w niedużym skrzywieniu kącika ust. Henry wziął pomadę, zabarwił usta, przetarł wcześniej przygotowaną wilgotną ścierką twarz, czoło, ramiona i ręce. Następnie wysypał na dłonie proszek z tabakierki i natarł ciało. Odetchnął i ruszył ku pokojom przebieralnym, w krok za nim ruszył Manfred. Gdy oboje stanęli pośród wielu pysznych szat,  rozejrzał się Henry. Podziwiał żupany, szaty sułtańskie suto wieńczone złotymi nićmi, koszule burgundzkie, delikatne sukna koszul koloru lazur włoskich.
-Przynieś czerwoną koszulę, tą tam ze złotymi nićmi i szerokim rozejściem przy kołnierzu. Do tego czarne spodnie tatarskie, wysokie buty ale te bez cholew, te czarne podkuwane, a na górę...Niech będzie biały lekki żupanik com go z sukiennic przywiózł.
Lokaj bez szemrania zebrał wskazane ubiory, przygotował je i rozłożył na starej drewnianej ladzie po środku izby. Ściągnął z pana szlafrok, następnie podłożył pod nogi dywanik by ten ściągając pantofle nie spoczął gołą stopą na posadzce. Wziąwszy miednicę z wodą otarł tak rozebranego Henryka. Następnie podał mu tabakierkę z toaletki by ten mógł własnoręcznie wetrzeć proszek w wilgotną skórę. Nałożył ubrania na von der Stalkera i opuścił komnatę. Pan na Górze św. Anny wrócił do komnaty sypialnej, rozejrzał się świeżym spojrzeniem i z delikatnym uśmiechem zadowolonego gospodarza.
Był on owalny, bez kątów, obity na ścianach czerwonymi aksamitami. Pofałdowane materiały o kolorze krwi zwisały kunsztownie podpięte do wysokiego sufitu pokoju, czego efektem było złudzenie, iż patrzy się na morze krwi, po którym bogowie wojny z lubością by pływali.
Posadzki zaś olśnić mogły najbogatszych  znanego i nieznanego świata. Bowiem były one śnieżno białe, błyszczące niczym marmury, choć ciepłe dla stopy i delikatnie szorstkie. W centrum pokoju stało łoże o równie śnieżnych drewnach i ramach oraz z czarnym baldachimem na wzór łożnic włoskich biskupów, którzy jak wiadomo chwalić swego stwórcę musieli w odpowiednim towarzystwie i otoczeniu. Na przeciw stóp łoża pod ścianą stała znana nam już toaletka z czarnego drewna w stylu strzelistych gotyków. Lustro wyglądało jakby ornamentowane szyby katedry. Całość konstrukcji przywodziła na myśl niedużą kopię kościelnej wieży.
Po oględzinach pokoju, Henry podszedł do okna. Zimna noc bez krępacji wdarła się do izby rozrzedzając zapach smażonego mięsa. Postać w łożnicy lekko zadrżała. Henryk wyszedł z pokoju i ruszył szlakiem swych codziennych czynności, których jeszcze nic nie przerwało od ponad 15 lat.
Po wyjściu z pokoju na korytarzu stał gotowy do dalszej służby Manfred. Służący drżąc na ciele, w lodowatych, wapiennych murach, spojrzał na swojego pana, i choć wiedział jaki będzie jego następny krok i wszystkie pozostałe aż do poranka, oczekująco spoglądał na Henryka. W myślach zawsze nazywał go "jakże miłościwym barbarzyńcą" choć sam pochodząc z ziem germańskich był barbarzyńcą a w wolnych chwilach wzywał swych starych bogów. W tych murach żadna myśl nie mogła przebić się przez zamki i dotrzeć do Odyna i jego synów. Ziemia, po której stąpał von der Starker głucha była na słowa wszystkie inne niż wypowiedziane przez monstrum w ludzkie cnoty obleczony. Ruszyli długim korytarzem, na gołej posadzce odbijały się odgłosy butów pana-barbarzyńcy i delikatne plaśnięcia gołych stóp sługi. Manfred obleczony był w wyśmienitą białą koszulę, z najcieńszych nici utkaną, przez biodra miał obleczony gruby, surowy pas ze skóry o ostrych kantach i krótkie płócienne spodenki w czarnym kolorze. Tak szedł 30 letni Germanin klnąc swój los, a oczyma chwaląc tego, za którym musiał iść. Między krokami można było jeszcze jedynie słyszeć dźwięk uderzających o siebie pęków kluczy- jedynej ozdoby pasa Manfreda, klucznika, lokaja i pokojowca oprawcy.
Gdy dotarli do końca korytarza mijając wiele zamurowanych drzwi, znaleźli się przy schodach, które łukiem prowadził w dół na nieduży balkonik. Bliźniaczo z drugiej strony tego półpiętra wiły się łukiem schody. Idealnie proporcjonalne i symetryczne kształty witały gości gdyż stojąc na posadzce między schodami prowadzącymi do dwóch skrzydeł zamku, opadały w dół szerokie schody zwieńczone fantazyjnymi poręczami. Po zejściu po nich stawało się na grubym, puchatym krwistoczerwonym dywanie, który z jasną wapienną skałą sprawiał wrażenie, iż leży w holu samego króla. Dwójka ludzi zwróciła się na lewą stronę, poszli do drzwi i zeszli do lochów.
- Zejdź poziom niżej i przygotuj numer trzeci.
Po tym rozkazie pan Straker rozsiadł się w fotelu na półpiętrze. Manfred zszedł, zamykane za nim drzwi urywały nieludzki ryk krzywdzonego stworzenia, który odbijało się na tym poziomie lochów.
Von der Straker zasiadawszy wyciągnął różaniec. Przymknął oczy i rozpoczął nucić cicho i tonowo melodię. Ściskał koralik, jego ciemne i grube dłonie pieścił go a głowa bujała się w rytm melodii.
Dwukrotnie uderzono w drzwi poniżej. Pan wstał, założyl różaniec na szyję i zszedł. Po otwarciu drzwi już nie było słychać krzyków. W następnej komnacie pośród surowych czterech ścian stał stół i dwa krzesła. Na nim leżała wielka biała płachta skrywająca wybrzuszenia w kształcie ludzkiego ciała. Płachta się ruszała.
Służący podsunął Henrykowi krzesło, podał talerz, nadziak i tasak. Podniósł płachtę.
Na stole z pustym spojrzeniem leżało ciało młodej, być może 15 letniej dziewczyny. Szlachetne linie jej jestestwa zdradzały szlachetne urodzenie lub chociaż jakąś domieszkę tegoż szlachectwa w jej krwi. Blada skóra wzbudziła w panu-barbarzyńcy krew. Ta gotowała się i raz po raz uderzała w członki. Nieruchoma dziewczyna oddychała.
-Pokaż mi bardziej jej twarz- rozkazano.
Manfred posłusznie włożył ręce pod głowę, wplatając palce w blond włosy i uniósł ją tak by spoglądała na Strakera.
-Widzisz kochaniutka jaki zaszczyt cię spotkał? Stołujesz się wraz ze mną! A przecież chciałaś tego niegdyś czyż nie? Pamiętam listy od ciebie. Wiesz jak trudno się je czytało gdy ciepło pieców kuźnianach ożywiało zapach paluszków, którymi je pisałaś? Jak w migoczących płomieniach czytałem twe słowa?
Powstając z miejsca chwycił tasak, z miną znawcy i smakosza podjął się oględzin brzucha i łona dziewczyny. Zmienił uchwyt na tasaku i delikatnie, z finezją poprowadził cięcie od pępka aż po początki pochwy. Gdyby można było usłyszeć ciszę, ta by właśnie wydawała najdziksze krzyki, bowiem cisza towarzysząc zdarzeniom potrafi krzyczeć głośniej niż wszystko inne. Jedynie łzy, nieliczne i nieposłuszne nieruchomemu ciału, wyciekły z oczy śniadoskórej dziewczyny.
-Manfredzie, jakże to nakryłeś do stołu? Mój gość płacze tak zła jest twoja usługa. Czy zrobiłeś wszystko jak należy?
Skinieniem głowy odpowiedział Germanin.
-Więc jak to tak?- wstał, podszedł do twarzy dziewczyny. Spojrzał na nakłucia na czaszce, które niczym barwy wojenne dzikich plemion upiększały tę słowiańską boginię.
-Widać niedokładnie wbiłeś się w ostatni nerw...ale nic nie szkodzi, przecież wiesz, że ja jestem miłosierny.
Pan powrócił do stołu, wziął na nadziak najbliżej odstającą część jelita, nawinął i jednym ruchem tasaka odciął. Manfred natychmiast podszedł do swojego pana z kielichem. Popijając krew, którą ofiara z własnej chęci oddawała regularnie przez minione miesiące do kielicha, Henry rozmyślał nad czasami, których pamieć tworzyła jego jakże szacowną osobę.
-Wracając do listów. Szkoda, że Twój brat-pan wyśmiał młodego kowala, który chciał twej ręki w zamian za służbę na dworze. No cóż, jak widzisz, miłość moja dawna nigdy nie przestała mnie nęcić. Jakże miewa się pan-brat twój? Słyszałem, że strasznie krzyczał gdy powóz jego płonął. Przynajmniej tak mi to opisał Manfred w swój ubogi sposób.
Henry odetchnął, wessał powietrze w pełne pokarmu usta i uśmiechnął się zadowolony.
-Wiesz pani co mnie najbardziej bolało? Te listy, nawet nie miałaś odwagi zaadresować ich na moje prawdziwe kowalskie imię i warsztat. Trudno było z tobą korespondować czekając aż służka twoja zaniesie je do drzwi tego małego szlachetniątka, młodego Strzela. Ale wybaczam ci moja pani, jakoś musiałaś kryć uczucie do kowala, tak było bezpieczniej.
W między czasie kolejna porcja jelita przeszła przez przełyk Henryka.
-Manfredzie, myślę, że czas już żeby uwolnić moją niedoszłą panią serca. Dość się mych przemów, wyrzucanych ustami głupiego młodzika wysłuchała. A ty bądź szczęśliwa. Teraz docenisz wolność jak nigdy wcześniej, połączysz się z innymi wolnymi, choć mam nadzieję, że krzyżyk który nosiłaś będzie ci przebaczony.
Manfred zręcznie chwycił kawałki skóry i zszył je tak jak nie jeden medyk by nie potrafił. Przerzucił ciało przez ramię i podszedł do kamiennej ściany, nogą pchnął ją otwierając upodobnione do kamiennych ścian lochu, drzwi. Idąc przodem pozwalał Henrykowi popatrzeć jeszcze na oblicze przyszłej wolnej kobiety, która ze łzami w oczach i kamienną twarzą widzieć mogła jedynie biodra i nogi swego wybawiciela. Idąc ze schodka na schodek korytarz zamieniał się w małe, ciasne i obskurne przejście, coraz częściej zmieniał się kierunek, w którym nasza trójka szła po wolność. W końcu wyszli z kamiennej wnęki u stóp kościoła gdzie św. Anna stała i czekała na swych wiernych by oczarować ich nowym kościołem skromnych franciszkanów.
Drzwi kościoła nie zamknięto na zamek ani rygiel. Uroczystym krokiem weszli do świątyni. Dziewczyna została złożona na ołtarzu. Henry i Germanin zaczęli ściągać ubrania od głowy do pasa. Stanęli nad dziewczyną. Germanin w duchu odmawiał swe modły błagając swych bogów by ci spokojnie przyjęli to dziewczę do siebie dając jej wcześniej słabość ciała, dzięki której szybko by odeszła.
-Wiesz czemu mam takie dłonie moja pani? Otóż jak pamiętasz mój ojciec uczył mnie swego kowalskiego fachu. Przez niego po trochu pewnie straciłem twe względy gdyż zniszczył mi urodę. Gdy coś upuściłem lub źle zrobiłem kazał na kowadło przynosić mi żelaza i metale gołymi dłońmi wyciągnięte spod pracy miechów, których końcówki były białe od gorąca. Myślisz, że chwytałem ten koniec gdzie był zimny? Otóż jesteś ignorantką w sprawach nauki i kowalstwa więc powiem ci, że żeliwo nie musi być czerwone by swym ciepłem ukochać najgłębsze płaty skóry dłoni. Teraz są szorstkie... Mam nadzieję, że to już Ci nie przeszkadza?
Manfred podszedł do tabernakulum, wyciągnął pęk swych kluczy i otworzył grube drzwiczki mieszkania Chrystusowego. Wyciągnął monstrancję i podał ją von der Strakerowi. Ten pochylił się nad głową dziewczyny i ledwo słyszalnie wyszeptał:
-Uwalniam cię moja ukochana, niech bogowie przyjmą cię z tym drobnym cielesnym ubytkiem, który połączył nasze ciała na zawsze. Oświecę cię i odprawię ku wolnym tak jak robili to twoi pasterze co miłosierdzie przynieśli polskim ziemią tak pokojowo i chwalebnie gdy kazali im porzucać swe dusze i przodków.
Uniósł monstrancję i jej stopą niezbyt mocno uderzył w czoło dziewczyny. Uniósł ją by już mocniej opuścić święty krzyż na czaszkę. Uniósł, uderzył. Uniósł uderzył. I by wolność ta miała wymiar święty, by była taka sama jak uwalniano od diabłów: Swarożyca, Trzygłowa i Peruna praprzodków tych ziem- uniósł monstrancję trzydzieści trzy razy.
Gdy poranne zorze zaczęły oświetlać ołtarz a Henry usłyszał jak proboszcz parafi wychodzi z zakrystii na prezbiterium, odwrócił się do słońca i cicho zaintonował:

Густа ми магла паднала,
на тој ми рамно Пољска!
Ништа се живо не види,
до једно дрво високо.

Колко су дзвезде на небо,
Толко су шарке на њега.*

Henry zszedł z prezbiterium, skinieniem głowy pozdrowił ojca Rychłowskiego by ze zjadliwym uśmiechem i naciskiem na ostatnie słowo rzec:
-Ojcze przełożony, resztę zostawiam w rękach twych świątobliwych.
Ojciec Franciszek Rychłowski tupnięciem wezwał dwóch młodych nowicjuszy.
Na porannej mszy zebrało się wielu wiernych, którzy modlitwą podziwiali wspaniały przybytek pański i chwalili znanego ojca Rychłowskiego, który unosił nad nimi i ołtarzem hostię, błogosławiąc podróżnym.

*Gęsta mgła opadła
Na całą Polskę
Żywego ducha nie widać
Aż do drzewa wysokiego
Ile gwiazd na niebie
Tyle na nim barw

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz